środa, 3 września 2014

Odkryjmy nowe horyzonty (czy jakoś tak), czyli pierwszy w życiu hybrydowy manicure!



                Witajcie kochani! Dawno mnie tu nie było (no co ty, Tosteg? Co też ty pleciesz?), głównie dlatego, że wracałam z pracy tak padnięta, że miałam siłę tylko, żeby zrobić tamponadę i iść spać, i tak w kółko, a przy wolnych dniach moja aktywność ograniczała się do siedzenia na dupsku i oglądaniu trudnych spraw, dlaczego ja i innych tych takich kitajców, bo byłam pozbawiona chęci i energii do czegokolwiek. Ale wakacje się skończyły, skończyła się również i praca, a co za tym idzie – nic nie stoi na przeszkodzie, by znów zacząć pisać! Dzisiaj chcę opowiedzieć – jak sam tytuł notki wskazuje – o pierwszym w życiu manicure hybrydowym.

(Tu będzie historia mojego życia, bo ze mnie jest pepla straszna i jak zacznę gadać, czy tam pisać, to nie umiem się streścić tylko piszę i piszę, także jeśli komuś nie chce się czytać, to tę część notki może spokojnie pominąć)

            Kiedy byłam młodsza, słowo „gabinet kosmetyczny” czy „kosmetyczka” kojarzyło mi się z bogatymi panienkami z wyższych sfer. Gdy będąc w gimnazjum po raz pierwszy usłyszałam od koleżanki słowa „idę do kosmetyczki” zastanawiałam się: „po kiego grzyba?”. Miałam 13 lat i nie wiedziałam, czego mogłaby tam szukać. Może to dziwne, ale w ogóle nie interesowałam się wtedy ani kosmetykami, ani makijażem, ani żadnymi zabiegami typu peelingi, maseczki i inne pierdoły. Nie chodzi o to, że o siebie nie dbałam, ale takie zabiegi wydawały mi się całkowicie zbędne. Chodziłam z krzaczastymi, delikatnie zrastającymi się brwiami i nie przeszkadzało mi to. W sumie zaczęło dopiero w okolicach drugiej klasy technikum, gdy pojechałam na praktyki do Niemiec i spędziłam miesiąc z dziewczynami, które „makijażowały się” nawet do pracy – a pracowałyśmy w hotelu – dwie na kuchni, dwie jako pokojówki. Do dziś nie wiem, po co wstawały godzinę wcześniej i nakładały na twarz te wszystkie podkłady, pudry, więcej podkładów, więcej pudrów, tuszowały rzęsy, robiły kreski na powiekach, malowały usta i ogólnie wykonywały pełny makijaż (co do dziś wydaje mi się głupotą, bo nawet nie musiały wychodzić do ludzi – mieszkałyśmy w tym samym hotelu, w piwnicy – jakkolwiek to nie brzmi :D). Te same dziewczyny, podczas jednego z naszych wolnych dni postanowiły, że „zrobią mnie na laskę”. Obcięły mi włosy (czego naprawdę na początku się bałam, bo nie chciałam wyglądać jak Gracjan Roztocki), wyregulowały brwi i zrobiły makijaż. Byłam do tego nastawiona raczej sceptycznie, ale efekt naprawdę mi się spodobał. Zobaczyłam, że można inaczej, i że chciałabym, żeby tak już zostało. Niestety po miesiącu wyjazd się skończył, a ja zostałam sama z brakiem umiejętności kosmetycznych. Przez jakiś czas próbowałam sama regulować sobie brwi, w efekcie czego wyglądały jak dwie, smutne parówki i na początku trzeciej klasy rzekłam sobie: HALT! OGARNIJ SIĘ KOBIETO, BO WSTYD PRZYNOSISZ! I chociaż wcześniej się bałam, poszłam do tego salonu kosmetycznego, który mam praktycznie po drugiej stronie ulicy i zapisałam się na pierwszą w życiu regulację. Niedługo potem zaczęłam zastanawiać się nad zrobieniem manicure hybrydowego, ale w Internetach naczytałam się opinii o tym, jak to strasznie niszczy paznokcie, olaboga, taka bieda, bożesztymój paznokcie wypadają, łamią się, rozdwajają, cholera wie co jeszcze, to się przestraszyłam, zrezygnowałam i zapomniałam o tym na dobre parę lat. Temat powrócił ostatnio, gdy zaczął irytować mnie fakt, iż wszystkie lakiery po max 2 dniach nie nadają się do noszenia, muszę je zmywać, malować na nowo albo nie malować w ogóle, i w ogóle idź pan w *cenzura* z taką robotą. I stało się.

(Koniec historii mojego życia)

            We wtorek, pełna obaw udałam się do salonu, zastanawiałam się jak to będzie, czy mi się spodoba, czy efekt mnie zadowoli itp. Szczerze mówiąc, wcześniej moje zabiegi na paznokciach ograniczały się do obcinania i sporadycznego malowania - nigdy nawet ich nie piłowałam. 
          Przez około półtorej godziny nie patrzyłam na czary mary pani manikiurzystki, bo trochę się bałam, jedynie co to wybrałam kolor żelu. I powiem wam, że wyszłam z salonu co prawda nieco uboższa, ale zadowolona z pazurkami w kolorze Tardis Blue (dla nie-fanów Doctora Who: granatowymi :P). Nie wiem, jak będzie po „zdjęciu”, czy moje paznokcie czeka Armagedon, czy tylko niepotrzebnie się bałam, ale na razie nie chcę się tym zadręczać.

Przepraszam za oświetlenie, nie byłam w stanie zrobić w miarę dobrego zdjęcia przy sztucznym świetle - światło się strasznie odbija i trochę dziwnie to wygląda(ja i mój brak umiejętności fotograficznych)

Słyszałam, że manicure hybrydowy może wytrzymać na paznokciach nawet dwa tygodnie. Jak będzie w przypadku moich, chińskich paznokci na których nic się nie trzyma – zobaczymy, nie mniej jednak za dwa tygodnie wrzucę zdjęcie z porównaniem.

            Jutro wybieram się do Bielska – Białej na Polcon. To pierwsza moja impreza tego typu, jestem ciekawa, podekscytowana, a także trochę zdenerwowana (bo nie lubię pociągów bez przedziałów – nie pytajcie dlaczego, bo nie wiem). Po moim powrocie na pewno ukaże się notka i… pewna informacja. Deża, nie wypaplaj!