Witajcie kochani! Dawno mnie tu nie było
(no co ty, Tosteg? Co też ty pleciesz?), głównie dlatego, że wracałam z pracy
tak padnięta, że miałam siłę tylko, żeby zrobić tamponadę i iść spać, i tak w
kółko, a przy wolnych dniach moja aktywność ograniczała się do siedzenia na
dupsku i oglądaniu trudnych spraw, dlaczego ja i innych tych takich kitajców,
bo byłam pozbawiona chęci i energii do czegokolwiek. Ale wakacje się skończyły,
skończyła się również i praca, a co za tym idzie – nic nie stoi na
przeszkodzie, by znów zacząć pisać! Dzisiaj chcę opowiedzieć – jak sam tytuł
notki wskazuje – o pierwszym w życiu manicure hybrydowym.
(Tu będzie historia mojego życia, bo ze
mnie jest pepla straszna i jak zacznę gadać, czy tam pisać, to nie umiem się
streścić tylko piszę i piszę, także jeśli komuś nie chce się czytać, to tę
część notki może spokojnie pominąć)
Kiedy byłam młodsza, słowo „gabinet
kosmetyczny” czy „kosmetyczka” kojarzyło mi się z bogatymi panienkami z
wyższych sfer. Gdy będąc w gimnazjum po raz pierwszy usłyszałam od koleżanki
słowa „idę do kosmetyczki” zastanawiałam się: „po kiego grzyba?”. Miałam 13 lat
i nie wiedziałam, czego mogłaby tam szukać. Może to dziwne, ale w ogóle nie
interesowałam się wtedy ani kosmetykami, ani makijażem, ani żadnymi zabiegami
typu peelingi, maseczki i inne pierdoły. Nie chodzi o to, że o siebie nie
dbałam, ale takie zabiegi wydawały mi się całkowicie zbędne. Chodziłam z krzaczastymi,
delikatnie zrastającymi się brwiami i nie przeszkadzało mi to. W sumie zaczęło
dopiero w okolicach drugiej klasy technikum, gdy pojechałam na praktyki do
Niemiec i spędziłam miesiąc z dziewczynami, które „makijażowały się” nawet do
pracy – a pracowałyśmy w hotelu – dwie na kuchni, dwie jako pokojówki. Do dziś
nie wiem, po co wstawały godzinę wcześniej i nakładały na twarz te wszystkie
podkłady, pudry, więcej podkładów, więcej pudrów, tuszowały rzęsy, robiły kreski
na powiekach, malowały usta i ogólnie wykonywały pełny makijaż (co do dziś
wydaje mi się głupotą, bo nawet nie musiały wychodzić do ludzi – mieszkałyśmy w
tym samym hotelu, w piwnicy – jakkolwiek to nie brzmi :D). Te same dziewczyny,
podczas jednego z naszych wolnych dni postanowiły, że „zrobią mnie na laskę”.
Obcięły mi włosy (czego naprawdę na początku się bałam, bo nie chciałam
wyglądać jak Gracjan Roztocki), wyregulowały brwi i zrobiły makijaż. Byłam do
tego nastawiona raczej sceptycznie, ale efekt naprawdę mi się spodobał.
Zobaczyłam, że można inaczej, i że chciałabym, żeby tak już zostało. Niestety
po miesiącu wyjazd się skończył, a ja zostałam sama z brakiem umiejętności
kosmetycznych. Przez jakiś czas próbowałam sama regulować sobie brwi, w efekcie
czego wyglądały jak dwie, smutne parówki i na początku trzeciej klasy rzekłam
sobie: HALT! OGARNIJ SIĘ KOBIETO, BO WSTYD PRZYNOSISZ! I chociaż wcześniej się
bałam, poszłam do tego salonu kosmetycznego, który mam praktycznie po drugiej
stronie ulicy i zapisałam się na pierwszą w życiu regulację. Niedługo potem zaczęłam
zastanawiać się nad zrobieniem manicure hybrydowego, ale w Internetach naczytałam
się opinii o tym, jak to strasznie niszczy paznokcie, olaboga, taka bieda,
bożesztymój paznokcie wypadają, łamią się, rozdwajają, cholera wie co jeszcze,
to się przestraszyłam, zrezygnowałam i zapomniałam o tym na dobre parę lat.
Temat powrócił ostatnio, gdy zaczął irytować mnie fakt, iż wszystkie lakiery po
max 2 dniach nie nadają się do noszenia, muszę je zmywać, malować na nowo albo
nie malować w ogóle, i w ogóle idź pan w *cenzura* z taką robotą. I stało się.
(Koniec historii mojego życia)
We wtorek, pełna obaw udałam się do
salonu, zastanawiałam się jak to będzie, czy mi się spodoba, czy efekt mnie
zadowoli itp. Szczerze mówiąc, wcześniej moje zabiegi na paznokciach ograniczały się do obcinania i sporadycznego malowania - nigdy nawet ich nie piłowałam.
Przez około
półtorej godziny nie patrzyłam na czary mary pani manikiurzystki, bo trochę
się bałam, jedynie co to wybrałam kolor żelu. I powiem wam, że wyszłam z salonu
co prawda nieco uboższa, ale zadowolona z pazurkami w kolorze Tardis Blue (dla
nie-fanów Doctora Who: granatowymi :P). Nie wiem, jak będzie po „zdjęciu”, czy
moje paznokcie czeka Armagedon, czy tylko niepotrzebnie się bałam, ale na razie
nie chcę się tym zadręczać.
Przepraszam za oświetlenie, nie byłam w stanie zrobić w
miarę dobrego zdjęcia przy sztucznym świetle - światło się strasznie odbija i trochę dziwnie to wygląda(ja i mój brak umiejętności
fotograficznych)
Słyszałam,
że manicure hybrydowy może wytrzymać na paznokciach nawet dwa tygodnie. Jak
będzie w przypadku moich, chińskich paznokci na których nic się nie trzyma –
zobaczymy, nie mniej jednak za dwa tygodnie wrzucę zdjęcie z porównaniem.
Jutro wybieram się do Bielska –
Białej na Polcon. To pierwsza moja impreza tego typu, jestem ciekawa,
podekscytowana, a także trochę zdenerwowana (bo nie lubię pociągów bez
przedziałów – nie pytajcie dlaczego, bo nie wiem). Po moim powrocie na pewno
ukaże się notka i… pewna informacja. Deża, nie wypaplaj!