Cześć i czołem, kluski z rosołem!
Dzisiaj, czyli po raz pierwszy po naprawdę krótkiej
przerwie między notkami (hej, dwa tygodnie to w moim przypadku tyle co nic :P)
korzystając z okazji dwudniowego wolnego przychodzę do Was z listopadową edycją
pudełka beGlossy. Tak, wiem, że porównania pudełeczek miały ukazywać się co
miesiąc na moim kanale, niestety na ten moment, ze względu na problemy ze
sprzętem (chyba najwyższy czas zainwestować w nowy aparat) filmiki nie będą się
tam pojawiać, w związku z czym zawartość pudełeczek przedstawiać będę na
blogu. Nie będą to „boksy”, jak
planowałam, tylko po prostu prezentacja pojedynczych pudełeczek (czy to zdanie
ma w ogóle jakiś sens?). Mam jednak nadzieję, że mój aparat w miarę szybko się
ogarnie (a raczej, że ktoś mi go w miarę szybko ogarnie) i w przyszłym miesiącu
filmik już normalnie pokaże się na kanale.
Dobra, skoro już się usprawiedliwiłam (co, swoją drogą,
robię ostatnimi czasy na początku każdej notki), przejdę do zawartości
pudełeczka. W tym miesiącu pudełko beGlossy zostało stworzone przy współpracy
ze znaną blogerką – Maffashion. Ile ja się nasłuchałam/naczytałam, jaka to
będzie rewelacja, omg, wow, szał ciał, stadion oszalał i te sprawy. Zmalowana
na swoim kanale jak zachęcała, jak nakręcała, że byłam przygotowana na to, że
otworzę to pudełeczko w tym miesiącu i przeżyję naprawdę takie ogromne WHAT THE
HELL IS THIS, TO NIE MOŻE BYĆ PRAWDA, TYLE CUDÓW I RADOŚCI, a jak było w
rzeczywistości? Zaraz się przekonacie : )
W tym miesiącu pudełko posiada inną kolorystykę niż
zazwyczaj – jest srebrne, błyszczące, co bardziej zdesperowane dziewczyny
mogłyby użyć go jako lusterka, bo wiele rzeczy się w nim odbija. Powiem wam
tak: mi to pudełko pani kurierka dostarczyła rano (to znaczy tak właściwie o
jedenastej, ale odsypiałam, więc to był dla mnie środek nocy) i po otworzeniu
tego kartonika, w które zapakowane jest pudełeczko i ujrzeniu tego lustrzanego,
świecącego wieka byłam trochę jak „dlaczego to pieroństwo tak daje po
oczach?!?!?!” (co zresztą można wyczytać w ha sztagach na moim instagramie).
Podpis blogerki zauważyłam dopiero po kilku minutach, jak już przetarłam oczy
milion razy, a Maja zdążyła obwąchać pudełko z każdej strony (żeby nie było –
Maja to moja psina).
Po otwarciu widzimy karnecik powitalny z podobizną Maff i
informacją na temat tego, jaką wersję pudełeczka otrzymałam w tym miesiącu (a
była to wersja B), czarną bibułkę a także szarą wstążkę, która to wszystko
trzyma w garści. Na wewnętrznej stronie wieka mamy również złotą myśl blogerki,
głoszącą:
( ~Paulo Coehlo)
Po rozwinięciu tego wszystkiego, naszym oczom ukazuje się
zawartość, lekko przykryta czarnym confetti. Co my tam mamy? Hmmm… zobaczmy!
Jako pierwszy rzucił mi się w oczy podłużny kartonik, na
kartoniku widzę różne wzorki i pomalowane oczy, więc pierwsza myśl: „ja
pierdzielę, pewnie jakiś eyeliner, czy kredka, czy inne cholerstwo”. Otwieram,
a tam… miłe zaskoczenie! Toż to nie eyeliner! Toż to nie kredka! To…
…pędzelek! A
dokładniej Beautiful Eyes Flat Stiff
Brush z firmy Teeez Trend Cosmetics.
Powiem Wam tak: ja pędzle
kupuję naprawdę bardzo rzadko. Tym bardziej, że na co dzień używam dwóch,
czasem trzech pędzli i nie widzę potrzeby zakupu jakichś wielkich super
profesjonalnych kompletów pędzli do miliona różnych rzeczy, o których nie mam
pojęcia (bo np. blogerkom prezentującym na blogach makijaże do pięt nie
dorastam tak więc no szkoda). Fakt jest też taki, że trochę szkoda mi kasy na
pędzle, dlatego jeśli już jakiś kupie, to zazwyczaj kończy się na takich
zwykłych pędzelkach z rossmana. W mojej ubogiej kolekcji nie mam jednak
pędzelka do cieni, z którego byłabym w stu procentach zadowolona, dlatego ten
niesamowicie mnie ucieszył. Wczoraj malowałam nim już oko i jestem zadowolona –
jest najlepszy z tych, które posiadam, chociaż na blogach (i vlogach) innych
dziewczyn widziałam, że zdania o nim są mocno podzielone. Jest to pełny produkt
(dziękujemy, kapitanie oczywisty!),
którego cena regularna to ok. 80 zł. Jak to przeczytałam to mi kapcie spadły,
bo w życiu nie dałabym tyle za pędzel, nawet gdyby był nie wiadomo jak dobry.
No ale ok, koniec litanii nad pędzlem, jedziemy dalej!
Jako
drugą z pudełka wyciągnęłam rzecz, na widok której się skwasiłam, a potem aż mi
się wyrwało głośne „NIEEEEE!!”. Mowa o…
REGENERUM,
Regeneracyjne serum do rąk. Kolejny raz, kiedy było kilka wariantów
produktów. Z każdego innego bym się ucieszyła, bo włosy i paznokcie to coś, co
próbuję ratować ostatnimi tygodniami wręcz desperacko, a rzęsy są takie, jakby
chciały a nie mogły. Z dłońmi problemu nie mam. Nie używam żadnych mazidełek
ani kremów, ani nic w tym stylu, bo zwyczajnie tego nie potrzebuję. I co
dostaję w pudełku? Wersję do rąk. No ale cóż, nie każdemu można dogodzić, ja
niestety z tego akurat produktu pożytku mieć nie będę, ale powędruje on do
Deży, która już się ucieszyła, że nie będzie musiała kupować :P. Cena regularna
to ok 14 zł za 50 ml. W pudełku znajduje się pełny produkt.
Dalej – coś, czego obecnie nie używam, bo mi się
zwyczajnie nie chce (czasem tak mam, że nic mi się nie chce, nawet smarować
kremem), ale co bardzo lubię i co bez wątpienia przyda mi się przy jakimś
wyjeździe.
Mowa o balsamie do ciała LOVE ME GREEN. Według tego, co piszą na karneciku, balsam ma
poprawiać napięcie skóry, silnie nawilżać i wspomagać eliminację tłuszczu z
komórek adipocytowych (z czego śmiałam
się dobre pięć minut, bo przypomniały mi się wesołe, sympatyczne, tłuszczowe
Adipose – kto ogląda Doctora Who, ten wie o kim (czym) mowa). Nie ukrywam,
brzmi ciekawie, a i zapach ma przyjemny, więc przy najbliższym wyjeździe z
przyjemnością go przetestuję. W pudełeczku znajduje się miniaturka o pojemności
30 ml, a za pełny produkt, tj. 200 ml zapłacilibyśmy w sklepie 70 zł.
Przedostatnim produktem w tym pudełeczku jest Krem z kwasem migdałowym i polihydroksykwasami
z firmy BANDI.
Jak wiecie z notki o październikowym beGlossy, kremów do
twarzy nie używam, jednak opis tego na tyle mnie zainteresował, że postanowiłam
zrobić dla niego wyjątek tym bardziej, że wiele dziewczyn go chwali, więc i ja
postanowiłam dać mu szansę. Krem ma odświeżać skórę, oczyszczać i zwężać
rozszerzone pory (i to był ten czynnik, który mnie do niego przekonał),
redukować nadmierne wydzielanie sebum (o, to też, bo po „kuracji” pastą z liści
manuki z ziaji mam z tym ogromny problem), usuwać oznaki zmęczenia (kolejny
plus) i przedwczesnego starzenia. Jak to będzie w rzeczywistości – zobaczymy,
nie mniej jednak mam nadzieję, iż to, co przeczytałam na karneciku nie okaże
się kolejną, pustą obietnicą. W pudełku znajduje się miniaturka o pojemności 30
ml, a za pełny produkt, czyli 50 ml, zapłacimy 69 zł.
Na koniec zostawiłam NIEKWESTIONOWANY
HIT PUDEŁKA!!! Słuchajcie, gdy zobaczyłam tę tubkę i przeczytałam, że
to krem pod oczy to trochę się skwasiłam, bo takich rzeczy nie używam. Ale
pomyślałam „ok, nie ma co dramatu robić, oddam komuś”, jednak potem weszłam na
facebooka i na fanpejdżu beGlossy widziałam komentarze od oburzonych dziewczyn,
które pytały, czy tylko ich tubka jest pusta i żądały wyjaśnień od zespołu
beGlossy. Mowa tu o próbce kremu Synchroline,
Terproline Contour Eyes&Lips.
Z ciekawości wzięłam swoją tubkę i próbowałam
coś z niej wycisnąć. I nic. Słuchajcie, męczyłam się tak przez około dwie
minuty, aż w końcu się wkurzyłam i rozcięłam opakowanie, żeby zobaczyć, czy w
środku w ogóle coś jest. No i było. W samym górnym rogu tubki. Ociupinka,
której chyba nie byłabym w stanie wycisnąć. Załoga beGlossy tłumaczyła, że
znajdują się tam 3 ml produktu, chociaż tubka jest dużo większa (już nie
pamiętam o jakiej pojemności była, bo zanim ją wyrzuciłam nie spojrzałam na
pojemność, ale stawiam, że to było coś koło 10 ml).
Także, no, trochę wtopa, a
na pewno wielkie rozczarowanie. Równie dobrze krem można było umieścić w
jednorazowych saszetkach albo jakichś małych pojemniczkach (np. takich, w
których kilka pudełek temu znajdował się krem pod oczy z benefitu), bo tak to,
co tu dużo mówić, kicha.
W pudełku znajdował się również magazyn beGlossy, pełen
porad i propozycji kosmetyków wartych wypróbowania, wywiad z Maff, poradnik
prezentowy i tutorial makijażu w wykonaniu Zmalowanej, a także pełno kodów
rabatowych – bo tego w pudelku nie mogłoby zabraknąć. Poza magazynem można było
znaleźć również dwie próbku perfum – CK REVEAL od Calvina Kleina i ROBERTO
CAVALLI, Just Cavalii, Just Gold, z których również się ucieszyłam, bo perfumy
kocham, a zapachy trafiały idealnie w mój gust i nie wykluczam, że jeden z
nich, który spodobał mi się bardziej, już niedługo zagości u mnie na dłużej
(hmmm… czyżbym szykowała sobie gwiazdkowy prezent? Tylko ćśśśś, nic mi nie
mówcie, to ma być niespodzianka! :P)
PODSUMOWUJĄC:
Po tym, co słyszałam od ambasadorek, i czego się
naczytałam, byłam przygotowana na jakieś wielkie WOW! Tymczasem pudełko było
dla mnie pewnego rodzaju rozczarowaniem, bo owszem – były rzeczy, które mi się
podobały i z których byłam zadowolona, ale jednak liczyłam na coś innego. Jeśli
miałabym ocenić zawartość tego pudełka, oceniłabym je na 4/10, bo mogło być
lepiej, ale mogło być też gorzej. Mam nadzieję, że grudniowe pudełko będzie
lepsze, a teraz pozostało mi czekać na listopadowy ShinyBox, z którym również
do was zawitam (najpewniej w poniedziałek).
„Widzimy” się w następnej notce! A przez ten czas trzymajcie
kciuki, by mojemu aparatowi szybko została przywrócona dyspozycyjność :)